czwartek, 19 lutego 2015

czasem tracę wzrok i słuch

Przychodzą do mnie znienacka. Takie myśli kolorowe, bajeczne, migotliwe. Sprawiają, że tracę na kilka chwil wzrok i słuch. Totalnie się wyłączam. Nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Staję się inną osobą. Uśmiecham się niczym Mona Lisa, nikt nie wie dlaczego.
A ja wtedy marzę. 
Mam różne marzenia, małe i duże, materialne i duchowe.*
Marzę o tym, by znowu móc zaplatać warkocz francuski.

Marzę o tym, śpiewać przed publicznością nastrojowe ballady.

Marzę o tym, by zobaczyć kiedyś swoją książkę na wystawie w księgarni.

Marzę o tym, by pojechać na Maderę.

Marzę o tym, by mówić biegle po niemiecku.

Marzę o tym, by granatowa torebka z Wittchena była moja.

Marzę o ślubnym bukiecie z tulipanów i eustom.

Marzę o tym, by przeżyć swoje urodzinowe przyjęcie niespodziankę.

Marzę o tym, by być autorem genialnego szkolenia, które będzie porywało młodych ludzi. 

Marzę o tym, by tłumaczyć w szkole na czym polega mesjanizm.

Marzę o własnej "rozwojowni nastolatka". 

Marzę o tym, by stać się silną, nawet czasem niewzruszoną.

Marzę o tym, by pomagać ludziom kreować swoje kariery.

Marzę o szczupłych ramionach, mniejszym biuście, wąskiej talii, zgrabnych udach.

Marzę o szczęściu, którego definicji wciąż nie potrafię znaleźć.
Nie zastanawiam się, czy można mówić o marzeniach głośno. Można? Trzeba? Chyba tak, bo nigdy nie wiem, kto mnie słucha. Może moje spełnione marzenia latają po niebie między chmurami? 

fot. archiwum prywatne

*kolejność wymienionych marzeń jest losowa







sobota, 7 lutego 2015

DJ Salaterka nie lata na miotle

Jest sobotnie przedpołudnie. Powinnam latać na miotle, bo w sobotę większość kobiet lata na miotle, po to żeby po południu odpoczywać z czystym sumieniem i mieszkaniem. Ja tej powinności teraz nie czuję, posprzątać mogę zawsze. Kurz, nie zając, nie ucieknie. Za to słowa uciekają. Tako rzecze łacińska maksyma: Verba volant, scripta manent. Za jej znajomość jestem wdzięczna wykładowcy łaciny ze studiów, a za jej zapamiętanie jestem wdzięczna sobie. 
I właśnie jest teraz ten moment, że w mojej głowie pojawiły się słowa. Przerywam zatem mycie naczyń w połowie i siadam do komputera. Dobrze, że mnie nikt nie widzi.  Na głowie mam turban z ręcznika, pod turbanem foliową reklamówkę, żeby odżywka z milionem owocowych ekstraktów lepiej wniknęła we wnętrze moich włosów, regenerując je tak skutecznie, że będą wyglądać jak z reklamy. Na twarzy mam maseczkę z zielonej glinki, którą jak odpowiednio zaschnie, będę wmasowywać w skórę twarzy, aby peelingujące drobinki w niej zawarte, również uczyniły moją skórę gładką i świetlistą jak z reklamy. Ogólnie nie wyglądam jak milion dolarów, ale zawsze można sobie pomarzyć, że po zastosowaniu różnych specyfików, tak właśnie będzie.

fot. archiwum prywatne


Jakie słowa do mnie przyszły, że porzuciłam zaschnięte talerze w zlewie? Ano takie, że czas się o siebie zatroszczyć. Ale nie zewnętrznie, bo to w sumie taki nawyk do wytrenowania te maski, odżywki, klepanie, wcieranie i takie tam.
Chodzi mi o troskę o siebie w środku. Ostatnio mam trudny czas (nie, nie narzekam, stwierdzam fakt). Próbuję przerobić w sobie pewną lekcję. I za cholerę mi nie idzie. Choćbym jak sobie tłumaczyła, wmawiała, oddziaływała na podświadomość, po prostu kicha, klapa, klops. Męczę się już z tym już prawie dwa długie miesiące. Odbiera mi to humor, energię, czasem sprawia, że płaczę. Najgorsze jest, że potrafi mnie to dopaść w mało komfortowych sytuacjach, np. w dużych skupiskach ludzkich. Ogólnie, jak to zwykle mawiam w takich sytuacjach: LIPTON. 
Doszło już nawet do tego, że na ten dziwny stres, zaczęło źle reagować moje ciało. Co prawda jem i śpię normalnie, ale zaczynam mieć dziwne wrażenie, że w środku mnie jest wszystko chropowate. Płuca, serce, żołądek... jakby były zrobione z papieru ściernego. Nikomu nie życzę takiego wrażenia. Czuję się tak od kilku dni i jak czegoś nie zrobię, to zeświruję z dyskomfortu.
Jak się tego cholerstwa pozbyć? Spacery nie pomagają, bo jak idę, to myśli mnie napastują i nie sposób ich odgonić, czytanie książek idzie czasem jak po grudzie, szukanie innego zajęcia na siłę sprawia, że wykonuję je po prostu na odwal się.

Dziś zacznę wszystko po kolei nazywać. Wszystko, wszyściusieńko. Do kalendarza będę wpisywać co myślę, co czuję, czego potrzebuję. Nawet jeśli będzie to gorzkie, to też tam to wpiszę. Może na zakończenie 2015 roku, będę mogła powiedzieć, że to był rok dobrych myśli, bo coś zrozumiałam, coś wymyśliłam, a w konsekwencji coś zmieniłam? 

Kto mnie tak cierpliwie wysłucha, jak nie ja sama? Może jak siebie wysłucham, to jaśniej o tym powiem komuś innemu? A Ty? Słuchasz siebie, by lepiej rozmawiać z innymi?