wtorek, 30 września 2014

historyczny post ironiczny


Wczoraj po skończonych zajęciach w liceum, które sprawiły moim słuchaczom radość, co mi wynagrodziło nawet chrypkę, której dostałam od zawziętego opowiadania o rozmowie kwalifikacyjnej, udałam się na duże, słabe (na życzenie) latte do Króla Polskiego. (To taka kawiarnia, którą mijam codziennie idąc po zakupy.) Usiadłam w części kawiarnianej, bo w części pizzeryjnej było sporo ludzi, a ja po zajęciach lubię pobyć na chwilę sama, by złapać oddech. Jak tylko usiadłam toooooooooooooo….. od razu naciągnęło mi uszy do wielkości radarów, ale z racji wieku już nie tak czułych na dźwięk, jakbym sobie tego życzyła. Siedziały bowiem dwa stoliki ode mnie dwie młode dziewczyny. Jak się potem okazało w wieku około 25 lat. Jedna piła colę, tzn. prawie ją już skończyła, a druga przez rurkę próbowała wessać pianę po latte macchiato.
Dlaczego mi się rejestracja włączyła? A bo dziewczyny rozmawiały o poszukiwaniach pracy. A w zasadzie narzekały na poszukiwania zatrudnienia. Wiecie, że taki temat, to jest miód na moje serce, więc słuchałam najuważniej jak tylko potrafiłam. Trochę mi przeszkadzała muzyka i goście przy innym stoliku (przyszli państwo koło 70-tki z kolegą i było dość głośno- mniemam, że jak będę miała tyle lat, to też będę krzyczeć do kogoś obok, żeby mnie usłyszał). Ogólnie rozmowa dziewczyn była wielowątkowa. Początkowo narzekały na jakąś ładną koleżankę ze studiów. Ach, no tak… Obie ubrane na szaro- brązowo, w jakieś swetrzyska, fryzury a’la topielica, a jedna to miała skórzaną opaskę na włosach. Opaski takie nosiło się chyba w PRLu. Ale ok, o gustach się nie dyskutuje. No więc ta ich koleżanka ponoć ładna i z tego co jej obrobiły tyłek, to potrafiła się ustawić. Chodziło o kombinowanie notatek. W sensie, że nie zawsze chodziła na zajęcia, ale ktoś jej użyczał notatek z wykładów i ona mimo nieobecności potrafiła się nauczyć i zdać egzamin na piątkę. Dobrze, że nie były aż tak zawistne w swoich uwagach, że nie podważyły jej wiedzy i czy ta ocena nie jest przypadkiem dziełem uroku osobistego. Jedna mówi do drugiej: „No wiesz, ja nie wiem jak ona sobie to wyobraża, że co? Że ja jej dam swoje notatki? Przecież ja spędziłam nad nimi tyle czasu w domu? Ona może w tym czasie robiła co innego, ale ja siedziałam nad książkami i odmawiałam sobie przyjemności.” Druga potakująco- współczująco kiwała głową. No ja głupia myślałam, że dziewczyny są zazdrosne o urodę tej koleżanki. Ale w końcu wyszło szydło z worka. Bolało je to, że nie dość że ładna, że umiała skombinować notatki (operatywna znaczy), to jeszcze znalazła dobrą pracę! A one bidulki obie myszeczki po anglistyce nie znalazły zatrudnienia. Utyskiwały, że tyle się uczyły, zakuwały, robiły pilnie notatki, pół studiów w bibliotece przesiedziały, a tu jakaś dziewczyna o innym sposobie bycia niż one, de facto lepiej startuje na rynek pracy. Siłą rzeczy przyznały w końcu dziewuszki, że koleżanka mimo tego, że ładna, to nie można jej odmówić mądrości. Aż parsknęłam! Popatrzyły na mnie, ale udawałam, że się krztuszę kawą. Podziałało, bo rozmowę kontynuowały dalej.

Przeszły w końcu do meritum sprawy. Czyli tego, co najbardziej mnie interesowało. Ta z opaską na głowie była zdecydowania bardziej zdołowana od topielicy. Opaska mówi: „Ale ci dobrze. Ty to chociaż możesz sobie ten staż w Urzędzie Pracy wpisać do CV.” Topielica jej odpowiedziała: „Ach co Ty mówisz, tak się tam wynudziłam. Niby mam napisane na zaświadczeniu zakres obowiązków, typu rejestrowanie poczty przychodzącej, wysyłanie przesyłek, obsługa urządzeń biurowych… ale wiesz, to taki pic na wodę.” Opaska opowiada: „A wiesz ostatnio odpowiedziałam na taką ofertę pracy na specjalistę do e-marketingu. Wiesz, bo tam w ogłoszeniu było, że trzeba umieć konstruować teksty. Dobrze mi polski szedł w liceum, to pomyślałam, że się nadam. A Ty wiesz, że jak przyszłam to się okazało, że mam umieć konstruować teksty SEO? Ty wiesz co to jest w ogóle SEO? No ja nie wiedziałam, że to się przydaje w e-marketingu i odpadała.” (Dla niewtajemniczonych wikipedia podaje, że SEO są to działania promujące serwisy internetowe w wyszukiwarkach. To już sami rozumiecie, dlaczego opaski nie przyjęli na to stanowisko). Topielica wtedy oburzona odpowiedziała: „A wiesz, bo oni to już zgłupieli zupełnie, dodatkowy język trzeba znać! Za chwilę będą oczekiwali, że w naszym wieku masz znać 5 języków!” Strasznie były oburzone, że im się tak nie wiedzie. Opaska mówi: „A wiesz, ostatnio widziałam ogłoszenie na sprzedawcę do sklepu mięsnego i tam było napisane, że oczekują od kandydata zaangażowania!!! Czujesz to? Po co w mięsnym zaangażowanie? Jakie ja mam mieć zaangażowanie do podawanie kiełbasy?!” Uwierzcie mi, myślałam, że się poskładam ze śmiechu jak tego słuchałam. Topielica jej na to odparła: „Ja widziałam ogłoszenie do sklepu z obuwiem i sobie wyobraź, że potrzebują osoby z dwuletnim doświadczeniem. Po co im aż takie doświadczenie? I to w sklepie obuwniczym? To ktoś, co podawał mięso, to nie może sprzedawać butów? No ja nie rozumiem.” Kabaret był, jak opowiadały o konstruowaniu Listu motywacyjnego (nazywanego molestacyjnym- bo żeby dobry napisać, to trzeba namolestować szare komórki okrutnie). A że w ogóle po co ten list, że jak już jeden napiszą to służy im do każdej aplikacji, zmieniają tylko dane i stanowisko, a że co w takim liście można napisać oprócz tego, że się jej obowiązkowym i kreatywnym. I że teraz takie trend jest, że rekruterzy odchodzą od listów motywacyjnych. (polemizowałabym), i że w ogóle po co się męczyć. Hitem było to, jak topielica powiedziała, że jest podbudowana i doceniona, gdy otrzymuje automatyczną odpowiedź z podziękowaniem za przesłaną aplikację, bo to znaczy, że firma ma świadomość, że przed monitorem jest ktoś kto ma stresa. Umarłam wtedy. Dobrze, że postanowiły już iść do domu, bo daje słowo, jeszcze kilka takich herezji i bym się wtrąciła do rozmowy.

sobota, 27 września 2014

czas działa na moją korzyść

W poprzednim poście wspomniałam o mojej podświadomości i o nieszczęsnym kodzie jaki miała wdrukowany, przez który zwlekałam bardzo długo z założeniem bloga. Na szczęście są książki, które bywają inspiracją, które są jak okulary dla tych, którzy mają problem z patrzeniem. Celowo nie piszę, że ze wzrokiem. Można mieć sokoli wzrok i być ślepcem. Ja byłam długo ślepa. A może byłam nieświadoma, że jestem niedowidząca. 
Jako że książki uwielbiam, to często wchodzę do księgarni. Nawet jak nie mam grosza przy duszy. Oczywiście zwykle wtedy wypatrzę jakąś ciekawą pozycję książkową, a potem cierpię, że nie mogłam jej zakupić. Bywa, że mówię najbliższym, iż chciałabym ją otrzymać w prezencie. Jednak nie jestem w tym skuteczna. To jeden z moich obszarów do rozwoju ;)
W zeszłym roku w czerwcu miała premierę książka Beaty Pawlikowskiej zatytułowana "Księga kodów podświadomości". Jest to II tom z serii "W dżungli podświadomości". Mam wszystkie pięć części tej serii, jednak ten konkretny tom jest dla mnie najbardziej wartościowy. Najwięcej z niego wyciągnęłam dla siebie. Wiem, że książki pani Pawlikowskiej mają swoich zwolenników i przeciwników. Staram się w tym względzie kierować starą łacińską maksymą: De gustibus non est disputandum.
Czytanie tej książki było dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak wiele moja podświadomość ma błędów w oprogramowaniu i jak bardzo te błędy wpływają na postrzeganie samej siebie i moje relacje z ludźmi. To było straszne, gdy uświadomiłam sobie jak wiele jest we mnie do przepracowania. Tyle niedoskonałości! Jak to wszystko wyprostować?! Byłam wściekła. 
Bardzo podobało mi się u Pawlikowskiej porównanie podświadomości do komputera, w którym zdarzają się błędy w oprogramowaniu. Pomyślałam wtedy, że trzeba wgrać aktualizacje programu mojej podświadomości. Nie jest to jednak takie proste, jakby się mogło wydawać. Skanowanie mojego systemu trwa nadal. Podświadomość to tryliony bardziej skomplikowany program od złożonych programów komputerowych. Co rusz wyskakują jakieś błędy, które przenoszę do kwarantanny. Procesy naprawcze bywają trudne i bolesne. Czasem sama na siebie się wkurzam, że idą opornie, że rezultat nie jest zadowalający. Czasem płaczę z bezsilności, że aktualizacje nie przynoszą rezultatu. Nowe myślenie o sobie nie daje się wgrać. Tak bywa. Jednak nie ustaję w walce o lepszą siebie. Nie doskonałą- lepszą. 
Czas działa na moją korzyść. 


Zdjęcia przedstawiają fragmenty książki Beaty Pawlikowskiej
"Księga kodów podświadomości" (wyd. G+J Gruner + Jahr Polska)

piątek, 26 września 2014

... na dobry początek

Stało się, jest. Moje wirtualne poletko. 
Siedzę przed komputerem, wpatruję się w każdą literkę, która pojawia się na ekranie. Mam w głowie tysiąc myśli i pustkę jednocześnie. Czuję obawę i ekscytację. Piszę i wciskam backspace. Jeszcze raz i jeszcze raz. Tak wygląda tworzenie pierwszego posta. Chcę dobrze zacząć. Wracam do początku, czytam zdania i są takie dziwne, krótkie, koślawe, jakby nie moje. Palce niezbornie naciskają klawisze. Nie wiem dlaczego. Przecież doskonale znają topografię poszczególnych literek. Klawiatura jest miękka, przyjazna, łatwo ulega opuszkom palców. A ja mimo wszystko poruszam się po niej trochę po omacku. Przygryzam wargi, chrząkam, patrzę w okno, myślę, że chce mi się kawy. I znowu spoglądam na monitor. 

To nie jest takie łatwe jak mi się wydawało. Znam siebie i swoje możliwości, wiem co umiem, wiem o czym chcę pisać. A jednak przecieram jakiś szlak. No tak... idę nieznaną drogą. Nie znam zasad blogerskiej rzeczywistości. Nikt mnie nie prowadzi, nie podpowiada. Idę na czuja. A może właściwie piszę na czuja? Jestem przerażona, siedzę w niewygodnej pozycji, ale boję się poruszyć. Żeby myśli nie uciekły, żeby się nie oderwać, nie stracić koncepcji, żeby laptop nadal grzał kolana? 

Mam zimne dłonie, stresuję się. Myślałam, że po prostu napiszę, dlaczego zdecydowałam się pisać bloga. Ale nie umiem tak od razu, tak bez pardonu wyłożyć kawę na ławę. Czytam głośno, co piszę i piszę, że przeczytałam głośno. Oczyma wyobraźni widzę, jak wyświetla się na facebooku moim znajomym informacja, że napisałam pierwszy post. I czuję autentyczny strach.

To podświadomość nie pozwala mi być spokojną. Słyszę ten głos z tyłu głowy, który mówi: "Poczekaj jeszcze. Po co się spieszysz? Na serio wiesz, że będziesz pisać regularnie? Jesteś pewna, że ktoś to będzie chciał czytać? Myślisz, że jesteś na tyle kompetentna, żeby się odzywać? Jesteś przekonująca? A przebijesz się w ogóle? Blogów są tysiące. Co miałoby być w twoim blogu szczególnego?"

Nieźle się zapowiada. Miało być na dobry początek, a tutaj proszę, taki monolog. Ale ja znam te numery podświadomości. Wdrukowany ma program na "siedź w kącie, a znajdą cię" i nie dopuszcza do siebie, że można go zmienić. Moja podświadomość jest strasznie zuchwała i pewna siebie. Wydaje się jej, że jak mnie będzie podkopywać takimi tekstami, to dam sobie spokój. A figa z makiem! Nie będę jej słuchać! Za długo tak się dawałam powstrzymywać. Przecież w na wiosnę tego roku na sesji coachingowej pierwszy raz zwerbalizowałam myśl, że chcę prowadzić bloga. Nawet zapisałam to jako jeden z moich celów. Załączam wam zdjęcie, jakie wysłałam do mojego coacha, gdy poprosił mnie o ich wyznaczenie.
Moje palce już się roztańczyły, robią wygibasy nad klawiaturą.
A podświadomość siedzi cicho, bo wie, że tę bitwę przegrała. Przełamałam się. Oczywiście, że ktoś musiał mną potrząsnąć, żebym w końcu zrobiła ten krok. 
Tematyka bloga była dla mnie jasna od kiedy tylko pomyślałam, że chciałabym go pisać. Doradztwo zawodowe, rozwój osobisty. To jest teraz moja rzeczywistość. Projekty, działania, szkolenia, książki, ludzie. Z mojego punktu widzenia, z obcasów.
No z tą nazwą to też była tęga rozkmina. Że kółko feministyczne, że niestabilnie na obcasach, że moda i uroda, dom, dzieci i faceci, że nie wiadomo, o co chodzi. Ale się uparłam, bo zawsze na doradztwie mam obcasy. Z różnych przyczyn. Ciekawe, czy ktoś jest w stanie się domyślić, dlaczego na szkolenia grupowe i konsultacje indywidualne zawsze zakładam obcasy.
Załączam wam zdjęcie celów z mojej pierwszej sesji coachingowej.
Dziękuję trzem kobietom, które mnie zmotywowały. Dominice coachowi, Ani liderce i Edycie trenerce.